W przestrzeni teatralnej zachodzą te same procesy co w rzeczywistości, z tym że tu przebiegają w przyspieszonym tempie. Przez miesiąc może wydarzyć się tyle, ile w realnym świecie przez lata. Przemiany są bardziej dynamiczne, a stawanie się bywa bolesne i gwałtowne. Dochodzi do konfrontacji i zmagań. Pojawia się przemoc, leje się krew. Narodziny nie są jednorazowym aktem, ale powtarzającym się. Spektakl i postaci wykluwają się wielokrotnie, za każdym razem inne.
Konstruując rolę, aktor – co oczywiste – czerpie z własnego życia, ale doświadczenia przepływają też w przeciwnym kierunku. Tym samym teatr staje się osobistym laboratorium, w którym odtwórca roli jest nie tylko częścią eksperymentu, lecz także jego autorem. Zaczyna funkcjonować w dwóch porządkach naraz, na granicy życia teatralnego i prywatnego. Różnice między tymi dwiema sferami zacierają się. Real miesza się z fikcją – trudno odróżnić interakcje sceniczne od osobistych. Postać zakrada się do podświadomości aktora, a jednocześnie sama nabiera jego cech osobowych.
W pracy scenicznej Tomka Tyndyka dochodzi jeszcze jedna warstwa doświadczeń – fotograficzna. Artysta fotografuje na scenie i podczas prób, żeby się przekonać, czy pozwoli mu to nabrać dystansu i choć przez moment spojrzeć na siebie inaczej, być z innymi aktorami w procesie, ale nie współodczuwać ich stanów i emocji. Jednocześnie fotografia staje się dla niego formą intensywnego przeżywania własnych pozateatralnych stanów. Jak przyznaje sam artysta w rozmowie z Anką Herbut, „jednoczesne uruchomienie fotografii i teatru sprawia, że pojawia się trzecia jakość: otwiera się obszar uświadamiania sobie własnych pragnień czy lęków i proces wchodzenia w głąb siebie. To bardzo intymny moment. Nie do końca umiem to nazwać”.